środa, 28 sierpnia 2013

Jakie to szczęście...

Wróciłam wczoraj zupełnie wykończona. Nie było mi dane wyspać się, bo jak głupia poumawiałam się na dziś od rana, a z takich błahych powodów, jak prozaiczne zmęczenie nie będę przecież przekładać umówionych spotkań. Potem jeszcze spotkanie z promotorem. Myślałam, że sobie chociaż po południu odpocznę. Plan był taki, że zjem obiad z przyjaciółmi w miłej knajpce i pójdę do kina na najnowszy film Allena. Ledwo jednak zdążyłam zamoczyć łyżkę w zupie zadzwonił telefon, a jego dzwonek brzmiał tym razem wyjątkowo złowrogo. Dzwonił mój rodzony ojciec i, jak gdyby nigdy nic, oznajmił, że dzwonił do niego mój rodzony syn (numer do babci, to jedyny, który pamięta, a akurat przypadkiem nie zabrał ze sobą telefonu) i mówił, że właśnie jedzie z mamą kolegi do szpitala, bo się z rzeczonym kolegą zderzyli (?!) na rowerach i nie może ruszać ręką. W tempie gwarantującym wrzody żołądka dokończyłam obiad i pojechałam na ratunek. Na szczęście nie stało się nic groźnego. Nawet nic sobie nie zwichnął, tylko się trochę obtłukł. Siedząc kolejną godzinę w szpitalnej poczekalni myślałam sobie, że pociąg nie jest wcale taki zły. Ma całkiem wygodne siedzenia, możliwość otworzenia okna i takie ładne, uspokajające widoczki do oglądania za szybą. No i jest planowany, w związku z czym torebka w pociągu jest pełna odpowiedniej prasy i książek. I jeszcze sobie myślałam, że strasznie jestem wyrodną matką, że puszczam moje prawie czternastoletnie dziecko tak samopas  na cały dzień do kolegi, żeby sobie pójść do kina. A najbardziej, to myślałam:  

JAKIE TO SZCZĘŚCIE, ŻE LUSIA BĘDZIE DZIEWCZYNKĄ!!!!

1 komentarz:

  1. o chłopaka to trzeba by się ciągle martwić ;D
    ale i o niektóre dziewczynki również, moja młodsza siostra identyczna jak chłopak.

    OdpowiedzUsuń