wtorek, 31 grudnia 2013

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!

Wysyłamy w przepastne czeluście internetu gorące noworoczne życzenia wszystkim blogującym mamom i ich maluszkom, oraz wszystkim innym, którzy do nas czasem zaglądają.


niedziela, 29 grudnia 2013

5 rzeczy, które zrobię, chociaż urodziłam dziecko

Przyznaję, że trochę mnie ruszył post Matuli. Mimo, że miałam nie traktować go całkiem serio. I nie chodzi o samą listę, ale ogólny wydźwięk. Buntuję się:). Po prostu nie jestem w stanie zgodzić się ze stwierdzeniem, że macierzyństwo zamyka jakiekolwiek furtki. Owszem, wywraca życie do góry nogami. Owszem, jest źródłem całej masy nowych obowiązków. Ale jeżeli coś/ktoś zamyka przed nami jakieś furtki, to tylko my same. I właśnie dlatego:

1. Będę chodzić na bilard 

Imprezowanie zdecydowanie mnie nie bawi. Już się wyszalałam, poza tym chyba nie jestem osobą specjalnie towarzyską. No ale chyba każdy musi mieć jakieś rozrywki. Takie niedomowe i wiążące się z niezobowiązującymi spotkaniami z niedomowymi ludźmi. Tak po prostu, dla zdrowia psychicznego. Przed ciążą chodziłam regularnie i nie mam zamiaru z tego rezygnować. Lusia wczoraj zaliczyła pierwszą wizytę w klubie, który jak na życzenie przenieśli nam właśnie z drugiego końca miasta pod sam dom:). Może nawet czasem pójdę na jakiś mały turniej dla dzieci, żeby odpaść w drugiej rundzie z jakimś świetnie zapowiadającym się pięciolatkiem. A co:).

 2. Pojadę za granicę

Nie byłam tak naprawdę zagranico nigdy (byłam na pamiętnym meczu Polska - Ekwador, ale to się chyba nie liczy).  I nie jest mi z tego powodu przykro, mimo że jest na świecie milion miejsc, które chciałabym zobaczyć. Nie jest mi przykro, bo to nie jest rzecz, która leży poza zasięgiem moich możliwości. Myślę o tym jako o kolejnej fajnej rzeczy, która mnie w życiu czeka, a której jeszcze nie robiłam. Lusia jest jeszcze malutka i jeszcze na jakiś czas dalekie wycieczki musimy odłożyć, ale co się odwlecze, to nie uciecze.

3. Zrobię doktorat

Przyznaję, rumieniąc się okrutnie ze wstydu, że przez całą ciążę nie zrobiłam NIC w tym kierunku. Trochę to było spowodowane ciążą, a trochę poczułam niemoc z powodu nie całkiem obiektywnych trudności, jakie napotkałam po drodze. No ale nie będę płakać. Zakasuję rękawy i biorę się do roboty.

4. Napiszę książkę

Przyznaję, że ten punkt znalazł się tu trochę z powodu mojej wrodzonej przekory. Ale niech tam. Już dawno przestałam marzyć o napisaniu powieści, ale właściwie dlaczego nie miałabym stworzyć jakiejś spójnej, popularnonaukowej pozycji dla mniejszych, albo większych dzieciaków? Artykułów dla młodzieży w tym duchu popełniłam już całkiem sporo i z niektórych jestem nawet zadowolona. Mam w głowie jeszcze całą masę pomysłów. Nic tylko siąść i pisać.

5. Zdobędę mistrzostwo (Polski? Europy? Świata?) ;)

Niech będzie i za 20 lat (bo później to już będę chyba mniej sprawna intelektualnie) ;). Co prawda późno zaczęłam grać, ale uważam, że mam do tego talent i mam zamiar ciężko pracować. Mam nadzieję, że żadna z was w to nie wątpi :P.

wtorek, 24 grudnia 2013

Karpatka przeciw wykluczeniom;)

Po odstawieniu wszystkich produktów okołomlecznych brzuszek Lusi funkcjonuje całkiem przyzwoicie. Skończyło się wieczorne płakanie i związane z nim potworne uczucie bezradności. Radzę sobie całkiem nieźle. Sery i mleko zastąpiłam kozimi, które są całkiem w porządku, poza tym, że wywołują bardzo wyraźną wizję bankructwa. Jajka na szczęście mała znosi dobrze, więc sprawa wydaje się nie być związana z alergią, a jedynie niedojrzałością układu trawiennego. Mam przynajmniej taką nadzieję. Inne rzeczy powoli zaczynam znów jeść, bo skoro znalazłam już winowajcę, to nie będę umartwiać się niepotrzebnie. Niemniej jednak takie rzeczy jak cebulę, czosnek czy kapustę jeszcze długo będę omijała szerokim łukiem. Święta przy takich ograniczeniach jawiły mi się dość smętnie. Nawet przez kawałek jednego dnia chodziłam zła jak osa, bo poczułam się wykluczona ze świątecznych przygotowań (samowykluczona, bo stwierdziłam, że nie będę przygotowywać potraw, których potem nie będę jeść). Ale przecież nie jest tak źle. Co prawda niektórych potraw nie spróbuję (jak bigos czy groch z kapustą), ale jest całkiem sporo, takich które mogę jeść spokojnie, albo które wymagają tylko drobnych modyfikacji. Nieśmiertelna ryba po grecku powinna sobie całkiem dobrze dać radę bez cebuli. A karp, pod wszystkimi świątecznymi postaciami, czy pieczony amur nie wymagają poprawek. Jeżeli chodzi o ciasta, to sernika co prawda nie spróbuję, za to będę miała babkę, keks i nawet karpatkę - prawie taką samą, jaką pamiętam z najmłodszych lat, tylko na kozim mleku.



 

 

Ps. Uciekając od wigilijnego stołu, który na szczęście został już uprzątnięty życzymy wszystkim, którzy nas czasem czytają wesołych Świąt.

piątek, 13 grudnia 2013

Kolki

W swojej naiwności wierzyłam, że skoro przy pierwszym dziecku mnie to ominęło, to następne również nie będzie miało tego problemu. Ale nie ma tak lekko. Już około drugiego tygodnia Luśka zaczęła mieć bardzo trudne wieczory, z powodu bólów brzuszka. A od paru dni sytuacja, z mniejszym nasileniem, powtarza się w nocy. Na szczęście ona jakaś taka nie za głośno i nie za dużo płacząca jest i gardło jej do tego nie boli od krzyku, ale ciężko patrzeć jak się męczy. Nie wiem już co mam robić. Przestałam podawać jej witaminę K, bo podobno czasem dzieci źle ją tolerują, wykluczyłam z diety już tyle rzeczy, że jak wykluczę coś jeszcze, to umrę z głodu, masuję ten brzuszek, ogrzewam, a kolki jak były tak są. Czuję się bezradna. I wcale mnie nie pociesza fakt, że niektóre dzieci po prostu tak mają. Macie jakieś sprawdzone sposoby na radzenie sobie z kolkami?

Łucja dzisiaj ma imieniny, a jutro mija jej pierwszy miesiąc po tej stronie brzuszka. Będziemy świętować tuląc się mocno i smyrając ulubioną żyrafę po nosie (o dziwo ma już ulubioną żyrafę). Ewentualnie próbując pożreć myszę doświadczalną, którą Lusia podstępem wycyganiła od mojej siostry (została uszyta docelowo dla innego maluszka, ale sami powiedzcie, czy to jest mysza dla chłopca?). Mysza, o dziwo jest zauważalna dla Lusi, mimo mało wyrazistych kolorów. I grzechocze:).


piątek, 6 grudnia 2013

Tor przeszkód

Kiedy kupowaliśmy mieszkanie pomyślałam prawie o wszystkim, nie wzięłam jednak pod uwagę jednej bardzo istotnej kwestii. Zupełnie nie pomyślałam, że kiedyś będę musiała spacerować z wózkiem po tych wąskich, dziurawych chodnikach wiecznie zastawionych samochodami. Co więcej, zupełnie nie wzięłam tej okoliczności pod uwagę również przy kupowaniu wózka! Gdybym pomyślała, przekopałabym cały internet w poszukiwaniu jednośladowej (żeby się mieściła na tym co zostaje z chodnika po zaparkowaniu nań sznurka samochodów), supersterownej (żeby łatwo było robić slalom między dziurami i autami) bryki terenowej (bo i tak ostatecznie przychodzi mi poruszać się po trawnikach). Wózek który kupiłam jest co prawda jak terenówka, ale ze sterownością już gorzej. No i ni cholery nie mieści się na tym kawałku chodnika, który szanowni kierowcy raczą dla nas zostawiać (gorące pozdrowienia dla tego, kto wpadł wreszcie na pomysł, żeby ustawić na kluczowej dla mnie uliczce znak zakazu postoju, muszę jednak donieść z ubolewaniem, że dokładnie wszyscy mają go w głębokim poważaniu).
   Szłam sobie, nie dalej jak wczoraj, na spacer z Łucją, pokonałam wszystkie newralgiczne punkty (tak mi się przynajmniej zdawało) na drodze z mojego osiedla do bardziej spacerowych miejsc, aż nagle wyrasta przed nami śliczne, srebrne, wypucowane autko marki, której nie przytoczę zaparkowane dokładnie na środku chodnika (nie, żeby nie było obok wolnych miejsc parkingowych). Zaklęłabym szpetnie w głos, bo to nie jest nic przyjemnego pomykać środkiem dość ruchliwej i całkiem wąskiej ulicy pchając przed sobą wózek, ale powstrzymałam się, bo obok akurat przebiegał kilkuletni chłopczyk, a za nim dziarskim krokiem kroczyła na niebotycznych szpilkach mamusia. Muszę przyznać, że się trochę zdziwiłam, kiedy zobaczyłam jak wsiadają właśnie do rzeczonego auta. Aż miałam ochotę zapukać w szybę i zapytać ślicznej pani, jakim wózkiem się poruszała te 3-4 lata temu, że jej tak zaparkowane auta nie przeszkadzały. Sama chętnie taki kupię.

sobota, 30 listopada 2013

Za dużo czytam :/

Nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale od jakiegoś miesiąca przed porodem zdecydowanie za dużo czytam. Co gorsza, wcale nie rzeczy które powinnam. Wszystkie książki o grafach i matroidach kurzą się na półkach, tak samo jak stosy podrukowanych (w kilku egzemplarzach) artykułów naukowych. Nie czytam też tego, czego chciałabym się nauczyć. W odstawkę poszły publikacje o wiście i bezpiecznej rozgrywce. Już nawet nie wspomnę o normalnym czytaniu dla przyjemności. "Walet pikowy", którego udało mi się niedawno upolować za jakieś grosze w Media Markcie leży prawie nieruszony. A ja prawie bez przerwy czytam. I mam coraz większy bałagan w głowie. Swoim starym zwyczajem, skoro znalazłam się w nowej sytuacji, zanim przystąpię do jakiegokolwiek działania, czytam wszystko co człowiek wymyślił w danym temacie. I tak mój dom stał się składowiskiem makulatury o tematyce dziecięcej (ostatnio nawet udało mi się uprzątnąć trochę jej sterty zalegające na regale z książkami), a internet służy głównie do wyszukiwania artykułów o smoczkach i kupkach. Tak czytam te wszystkie mądre rzeczy i... jestem coraz głupsza!!!!!! Zupełnie szczerze - ja zupełnie nic już nie wiem!!! Czy dziecko trzeba kąpać codziennie, czy nie można tego robić? Czy jako matka karmiąca mam wyrzucić ze swojej diety prawie wszystko bo wzdyma/uczula/powoduje kolki/podrażnia pupkę, czy może powinnam jeść wszystko na co mam ochotę, byle rozsądnie i zdrowo? Czy spanie z rodzicami dobrze wpływa na rozwój malucha, czy jest niebezpieczne? Czy mogę podawać smoczek bez obawy o zgryz, czy może to jest koń trojański wymyślony przez pazernych ortodontów? Czy... czy... czy... Jakiego pytania bym nie wymyśliła, jakiej wątpliwości bym nie miała, znajduję za każdym razem co najmniej dwie zupełnie sprzeczne odpowiedzi. I każda bardzo dobrze uargumentowana. A czytam tylko artykuły - nawet nie spoglądam w komentarze i na fora (czytając niektóre wpisy na waszych blogach wyobrażam sobie co się tam musi dziać;)). A do tego jeszcze każda babcia, każda znajoma ma swoje odrębne zdanie na każdy temat. I słuchaj teraz tych wszystkich dobrych rad, i tłumacz, że Ty lepiej wiesz, co dla twojego dziecka dobre... Wiecie co? Mam to gdzieś. Nic już nie czytam, nikogo nie słucham i nikomu się nie tłumaczę. Wyczytałam już dość. Teraz zaufam intuicji.

http://www.aimantarek.com/2013/05/confused.html

środa, 27 listopada 2013

Licho nie śpi

   Ledwo napisałam w komentarzach u jednej z mam, że się mnie choroby po porodzie nie imają i natychmiast prawie wylądowałam w łóżku z temperaturą w okolicach 38 stopni. Na szczęście wygląda tylko na ostrzeżenie od staropolskich demonów, które dbają o to, żeby nie cieszyć się głośno, bo nie dość, że brak innych objawów, to jeszcze chyba jak szybko przyszło tak i poszło.
   Łucja ma już dwa tygodnie. Minęły nam szybko i błogo. Moje maleństwo się zrobiło okrąglutkie i zaczyna pokazywać charakterek. Niestety, przez nieobecność młodego w pierwszym tygodniu nie najlepiej reaguje na brata. Mam nadzieję, że szybko go zaakceptuje. Chwilowo zdecydowanie nie pozwala mu się brać na ręce, a wieczorami nawet podejść do łóżeczka.
   Różne gazety i broszurki straszą, że takie maleństwo bardzo nie lubi nowych ludzi i sytuacji, a nas czeka zaraz wizyta jednych dziadków i dłuższa wizyta u drugich, więc zapowiadają się trudne dni. Już się przygotowuję psychicznie na więcej płaczu (do tej pory cały czas prawie tego nie doświadczam:)). Może macie jakieś sposoby na radzenie sobie z niepokojem niemowlaka wynikającym z nadmiaru bodźców?

niedziela, 24 listopada 2013

Co to jest Baby Blues?

   I czy dotyczy mam blogerek? Taka mnie myśl naszła dziś pod prysznicem. Mam to szczęście, że jawi mi się on jako miejska legenda, taka bajka do straszenia niegrzecznych dziewczynek (a dotyczy podobno 50-80% kobiet (swoją drogą duży przedział)). Po drugim porodzie, tak samo z resztą jak po pierwszym, czuję się spokojna, szczęśliwa i pełna wewnętrznej energii (nawet jeżeli z tą fizyczną jest różnie:)). Mój ginekolog należy do tych (nielicznych?), którzy na wszystkie problemy zalecają ciążę:). Biorąc pod uwagę tylko mój osobisty przypadek mogę powiedzieć, że to fenomenalne lekarstwo. Ale wyobrażam sobie, że z jakichś niewyjaśnionych przyczyn równie dobrze mogłabym teraz leżeć i płakać.
   Im bardziej myślę o ciąży i porodzie, tym bardziej kobieta jawi mi się jako bezwolny robot, programowany przez hormony. A jeszcze do tego PMS i menopauza... To idiotyczne. Jakby kobiece głowy były zupełnie podporządkowane reakcjom chemicznym zachodzącym w organizmie. Wmawia nam się (?), że nie musimy myśleć, bo tak naprawdę to co się rodzi w naszej głowie nie zależy od nas. I lekceważy, bo wszystko można zwalić na gospodarkę hormonalną organizmu. I wiecie co? Trochę mnie to wkurza.


piątek, 22 listopada 2013

Budzić, czy nie budzić? Oto jest pytanie.

Za nami pierwszy tydzień we czwórkę. A właściwie we trójkę, bo młody jak na złość się rozchorował, dostał antybiotyk i wygoniłam go, żeby kurował się u babci. Chyba bardziej bezproblemowego dziecka nie mogłam sobie wymarzyć. Praktycznie w ogóle nie płacze, tylko jak chce zasygnalizować konkretną potrzebę albo dyskomfort, no bo w końcu inaczej sygnalizować nie umie. Daje mi spać w nocy, a ja spokojnie dochodzę do siebie po porodzie. Tatuś stanął na wysokości zadania i opiekuje się nami z pełnym zaangażowaniem. Jest różowo i sielankowo, że aż się niedobrze robi:).
Dajemy radę ze wszystkim. Tylko na jedną rzecz nie potrafię sobie wyrobić poglądu - czy budzić dziecko na karmienie, kiedy śpi za długo? W szpitalu spała strasznie długo, a i teraz jej się zdarza. Wszystkie położne i artykuły, które znalazłam w internecie mówią, że trzeba budzić. Ale to jest zupełnie niezgodne z moją intuicją, która podpowiada, że trzeba się wsłuchać w potrzeby dziecka. Nie wiem już sama. A wy miałyście podobne dylematy? Budziłyście maluszki? Co o tym myślicie?

środa, 20 listopada 2013

Nie taki diabeł straszny...

Przyznam się szczerze, że do tej pory zupełnie nie rozumiałam mam, które bez konieczności medycznej a jedynie ze strachu przed porodem decydują się na cesarkę. Perspektywa rozcinania brzucha wydawała mi się bardziej przerażająca, niż wszystkie bóle porodowe razem wzięte. Z resztą, naturalny poród jest dużo lepszy  Jak przy ostatniej wizycie Lusia w dalszym ciągu była ułożona miednicowo przeraziłam się na poważnie. Do tego pierwszy artykuł, który przeczytałam na ten temat (nie czytałam wcześniej nic, bardzo nie lubię takich medycznych tematów) miał tytuł w stylu "Cesarka to nie pójście na łatwiznę" i zawierał dość makabryczny opis bólu, upokorzenia i rozpaczy, że nie można zająć się od razu własnym dzieckiem. I więcej już nie miałam ochoty czytać.
    Obudziłam się w środę w nocy z potwornie bolącą miednicą i wrażeniem, że zaczęły mi odchodzić wody. Zadzwoniłam do szpitala, spokojnie wrzuciłam do spakowanej dzień wcześniej torby jeszcze kilka rzeczy, wzięłam prysznic i pojechałam, trochę niepewnie, bo bałam się, że to fałszywy alarm - dalej nic się już nie działo, nic się ze mnie nawet nie sączyło i nie miałam żadnych skurczów - a w czwartek chciałam jeszcze zagrać turniej (byłam siódma w długiej fali ;( ), w weekend miałam ligę (mieć), a z tymi szpitalami to jest tak, że jak raz złapią człowieka, to już nie wypuszczą. No ale niepokój o Lusię przeważył. Położyli mnie na sali do porodu w wodzie (akurat tego dnia połowa mojego miasta postanowiła urodzić), podłączyli do KTG, zbadali i stwierdzili, że nie wygląda jakby coś się działo, ale na wszelki wypadek powinnam zostać na obserwacji. Wszystko wskazywało na to, że zaczął się realizować mój czarny scenariusz. Kazali się przespać, albo coś i czekać, na następnego lekarza, który miał przyjść o ósmej (była chyba piąta godzina). Poczekałam grzecznie, przyszedł następny lekarz i powiedział prawie to samo dodając jeszcze, że właściwie to ten poród i tak wisi na włosku. Zrobili mi USG, sprawdzili poziom wód, powiedzieli, że chyba jest ok i kazali się przespać albo coś, bo muszą się zastanowić co ze mną zrobić. Kiedy tak robiłam "albo coś" szóstą godzinę, próbując nie zwracać uwagi na ludzi, którzy cały czas wchodzą do tej sali i też nie zwracają na mnie uwagi i będąc od czasu do czasu podłączoną do KTG, naprawdę odeszły mi wody. Potem jeszcze tylko dwie godziny wbijania palców w poręcz łóżka i zagryzaniu zębów przy skurczach, które się zaczęły zupełnie nagle i od razu były bardzo częste i bardzo bolesne (cały czas leżałam w tej przypadkowej sali i cały czas ktoś się tam kręcił) i zawieźli mnie na salę operacyjną. I tutaj przekonałam się, że wbijanie igły w kręgosłup nie boli ani trochę (pozdrawiam najfajniejszego anestezjologa na świecie), czucie jak ci grzebią w brzuchu (podczas operacji wszystko się czuje!) jest całkiem śmieszne, a widok oblepionego mazią płodową maleństwa, które zaczyna cię lizać po policzku powoduje taką samą euforię niezależnie od tego, czy akurat można ruszać nogami, czy nie.
   12 następnych godzin było trudne. Na szczęście przynieśli mi Lusię i położyli obok, więc spędziłam je na dość komicznych próbach przystawienia jej do piersi (od czasu do czasu przychodziła położna i próbowała pomagać) leżąc na plecach, nie mogąc podnieść głowy, przekręcić się nawet odrobinę, ani położyć jej na brzuchu. Ale potem już było z górki. Wprawdzie, z powodów o których pisałam wyżej, nie było wolnych pojedynczych sal i leżałam jeszcze z dwiema dziewczynami i dwoma maluszkami z których jeden płakał prawie bez przerwy, ze szczególnym upodobaniem do pór nocnych, ale czułam się zaopiekowana. Lusia była ze mną cały czas, a położne przychodziły co chwila i robiły przy niej wszystko, co akurat było trzeba. Dość szybko z resztą mogłam już wszystko robić sama, chociaż wstawanie i kładzenie się do łóżka stanowiło pewien problem.
   Wróciłam do domu i chociaż trochę boję się przeforsowywać, nie płaczę z bólu, jak to sobie wyobrażałam będąc jeszcze w ciąży:). Czuję się zaskakująco dobrze i śmieję się trochę z mojej przedporodowej paniki. Jakby któraś z was jeszcze miała podobne do moich obawy, w tę niestandardową stronę, to mogę pocieszyć, że cesarka wcale nie musi być straszna. Chociaż to pewnie bardzo indywidualna sprawa.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Pozdrowienia od Lusi:))))

14 listopada 2013 roku o godzinie 16:30 Lusia pojawiła się na świecie. Mimo, że jej się strasznie spieszyło nie miała ochoty zmienić pozycji i musieli ją wyciągać z brzuszka dwaj panowie w maskach. Dzisiaj wróciłyśmy do domu. Jak tylko trochę odzyskam siły to napiszę więcej. Przepraszam za jakość zdjęcia. Umieszczam akurat to, bo to pierwsze:), a ponieważ wszystko stało się dość nagle nie byłyśmy do końca przygotowane i nie miałyśmy aparatu.


środa, 13 listopada 2013

Najłatwiejsze ciasteczka na świecie

Moja starsza pociecha, mimo że jest dzieckiem płci męskiej i to nastoletnim, nie stroni od kuchni. Nie wiem jak mi się udała ta niesamowita sztuka, ale wychowałam sobie dziecko, które nie dość, że pozmywa naczynia, to jeszcze czasem coś ugotuje:). A, że należy do tych, co to nie lubią się przepracowywać wybiera przepisy proste. Wczoraj się musiał chyba sporo napracować,  żeby znaleźć (tutaj) przepis na najprostsze ciasteczka na świecie. Bo przy ich pieczeniu się już nie napracował. Nawet odrobinkę mu nie pomagałam (choć zwykle przychodzi mi to z ogromnym trudem).

Składniki:

  • dwie szklanki mąki
  • łyżeczka proszku do pieczenia
  • dwa jajka
  • pół szklanki cukru
  • sok z połowy cytryny
  • dwie łyżki śmietany
  • trzy łyżki oleju słonecznikowego (u nas zastąpiony arachidowym)
  • trzy łyżki płatków z migdałów lub posiekanych migdałów lub orzechów


Wykonanie: 


Wszystkie składniki wsypać do miski i wymieszać łyżką lub mikserem (młody nie męczył się z wyciąganiem miksera;)). Na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia uformować za pomocą łyżki niewielkie, mniej-więcej okrągłe ciasteczka. Piec w 160 stopniach 10-15 minut.

wtorek, 12 listopada 2013

Ostatnie dni wolności;)

Zdaje się, że wczoraj zagrałyśmy z Lusią ostatni wspólny turniej (chyba, że sama będzie chciała grać:)). Nie wygrałyśmy wprawdzie mojego wymarzonego pierwszego pucharka, ale nie wróciłyśmy z pustymi rękoma. Dostałyśmy nagrodę dla niepełnosprawnych (są różne kategorie niepełnosprawności, tym razem udało nam się załapać na nagrodę dla najlepszej pary, wśród tych, którzy jeszcze nie potrafią grać;)). Nagroda jakby specjalnie dla Lusi - wygraliśmy sokowirówkę i suszarkę do owoców. I trochę mnie dziś dopadła melancholia. Właśnie uświadomiłam sobie dobitnie, że moje życie już nie będzie wyglądało tak samo. A przez najbliższe miesiące w ogóle nie będzie "moje" :). Chyba troszeczkę się boję. Mimo wszystko nie tak łatwo złapać równowagę, między życiem domowym a zewnętrznym, kiedy w domu jest taki mały człowiek. Środek ciężkości się wyraźnie przesuwa, zupełnie zmieniają się priorytety, a świat staje na głowie. I tak liczę na to, że jak już urodzę, to niektóre rzeczy będą przychodziły mi łatwiej. Będę może bardziej zmęczona, ale też odzyskam równowagę hormonalną i zacznę reagować współmiernie do bodźców :D. A świat zewnętrzny może na mnie trochę poczekać. Wrócę do niego silniejsza i mądrzejsza.

sobota, 9 listopada 2013

Jesteś piękna :)

Gdzieś około pełni lata w naszym niedużym mieście zagościł Janusz Radek. Nie jestem wielką fanką tego artysty (chociaż bardzo się cieszę, że są w naszym kraju muzycy, których bez wahania mogę tak nazwać) i znalazłam się na jego koncercie chyba tylko dlatego, że dzień był wyjątkowo piękny i pasowało mi do niego takie zakończenie (koncert odbywał się w plenerze, w bardzo przyjemnym miejscu, a jakość nagłośnienia była zaskakująco dobra). Chyba już w ramach bisów Radek zaśpiewał ten utwór:




Naprawdę nie wiem, czy odebrałabym go tak samo, gdyby nie już wyraźnie rysujący się pod sukienką brzuszek :). Nie wiem, czy jest we mnie chociaż odrobina obiektywizmu. Uważam, że jest piękny. Ja się nie czuję piękna w tym stanie, ale kiedy znajduję w oczach mojego mężczyzny ten zachwyt zupełnie przestaję się tym przejmować. 

niedziela, 3 listopada 2013

30

Kiedyś angielski matematyk Godfrey Hardy odwiedził chorego hinduskiego geniusza-samouka Ramanujana. Akurat przyjechał taksówką i, jak przystało na matematycznego zboczeńca zwrócił uwagę na jej numer - 1729. Uznał tę liczbę za wyjątkowo nieciekawą, czym nie omieszkał się podzielić z chorym przyjacielem. Ramanujan zaprotestował stanowczo. "To bardzo ciekawa liczba." - stwierdził. - "To jest najmniejsza liczba całkowita, którą można przedstawić jako sumę dwóch sześcianów na dwa różne sposoby."
1729=13+123=93+103 
Bardzo daleko mi do Ramanujana i mam problem już z taką prostą liczbą, jak 30. Zanim nie wyprowadziła mnie z błędu przyjaciółka wikipedia byłam przekonana, że to zupełnie nieciekawa liczba. A tymczasem:
  • Jest to najmniejsza liczba, która jest iloczynem trzech różnych liczb pierwszych.
    30=2*3*5
    Liczby o takim specyficznym rozkładzie nawet mają swoją nazwę - po angielsku to sphenic numbers, czyli w naszym ojczystym powinno to brzmieć podobnie do liczby klinowe. Muszę przyznać, że pierwsze słyszę, żeby ktoś nazywał akurat te. Na szczęście przeszukiwanie polskiego kawałka internetu dało mi nadzieję, że to nie przez moje braki w wykształceniu, a jedynie ich zerową popularność w naszym kraju.
  • Jest liczbą piramidalną. Liczby piramidalne to takie, że mając do dyspozycji właśnie tyle kulek możemy zbudować ostrosłup (czyli piramidkę) o podstawie będącej wielokątem foremnym. Jeżeli znajdziemy gdzieś 30 kulek, to zbudujemy z nich piramidkę, której podstawą będzie kwadrat.
     
  • Nie jest wprawdzie liczbą doskonałą, ale prawie :). Pośród wszystkich jej dzielników znajdziemy takie, które po zsumowaniu dadzą właśnie 30.
    30=5+10+15
    (Liczba doskonała to taka, która jest sumą wszystkich swoich dzielników. Możecie mi wierzyć na słowo, że nie bez powodu właśnie takie liczby nazwano doskonałymi).
  • A tak wygląda trzydziestokąt foremny:
    File:Regular polygon 30 vertex animation.svg
    żródło: wikipedia
    (Obiecuję, że następnym razem narysuję sama;)
  • Aż dwie bryły platońskie, dwunastościan i dwudziestościan, mają po 30 krawędzi:
  • 30 jest liczbą atomową cynku
  • Już tylko 30 dni dzieli nas od przewidywanego terminu porodu:)!!!!

piątek, 1 listopada 2013

Odwróć się Kochanie

Byłyśmy wczoraj u lekarza i muszę się przyznać, że teraz to już troszkę się niepokoję. Mała cały czas się nie odwróciła. Tatuś mówi, że to zupełnie zrozumiałe, bo jakby on miał włazić do jakiejś nieznanej, ciemnej dziury, to na pewno nie włożyłby tam najpierw głowy :D. Poczytałam trochę i się zastanawiam, czy to nie moja wina. Siedzę przeważnie w moim ukochanym fotelu, z kolanami powyżej linii bioder i śpię w każdej pozycji, tylko nie na lewym boku (no ale co ja poradzę, że mi tak niewygodnie?). W ramach pomagania Lusi w odwracaniu fotel idzie w odstawkę, a ja przenoszę się na twarde łóżko. No i włączam do swojego planu dnia ćwiczenia na ogłupianie dziecka (no bo jak inaczej mają pomóc ćwiczenia polegające na podnoszeniu miednicy do góry w odwracaniu malucha?). Bardzo nie chcę, żeby mnie cięli. Po coś natura w końcu wymyśliła poród...

piątek, 18 października 2013

Przygotować do życia kobietę

Gdzieś kiedyś rzucił mi się w oczy wywiad z Martyną Wojciechowską, której, poza tym wypadkiem, właściwie nie oglądam ani nie czytam. Na głównej stronie któregoś popularnego portalu zobaczyłam słowa "Ja po prostu wiedziałam, że chciałabym wychować i przygotować do życia kobietę.". I odrobinkę się zasępiłam. Przyznaję, że poczułam lekkie ukłucie. Trzeba być naprawdę świetną, odważną i wartościową kobietą, żeby mieć taką pewność. Ja jej nie mam i szczerze zazdroszczę. I mój brak pewności nie dotyczy samego faktu posiadania córeczki (jakie nieprzyjemne sformułowanie. Dzieci się posiada?). Strasznie chciałam, żeby Łucja była dziewczynką. Brakuje mi tylko przekonania, że będę potrafiła ją przygotować do życia. Z chłopcami jest mimo wszystko prościej. Świat dla mężczyzny jest przyjazny. Głaszcze go, chwali, wybacza. Opiekuje się nim i nie wymaga za dużo. Traktuje poważnie. Kobiety lekceważy. Patrzy na ręce i nie przymyka oczu. I jak taką małą osóbkę nauczyć, żeby miała do tego wszystkiego dystans, żeby znała swoją wartość i żeby wiedziała, że nie musi nikomu niczego udowadniać? Myślę o tym intensywnie i trochę się boję. Chciałabym, żeby ona, kiedy będzie już na tyle dorosła, żeby myśleć o dzieciach (o ile kiedykolwiek będzie chciała mieć dzieci), w przeciwieństwie do mnie miała tę pewność.

Tatuś się trochę wygłupia i mówi, że będzie Lusi kupował małe żelazka, miotełki i garnki. Na szczęście przyjaciółka obiecała, że dla równowagi sprezentuje jej dzieła Simone de Beauvoir w obrazkach ;).


niedziela, 13 października 2013

Odzyskując siły

Trochę ostatnimi dniami chorowałyśmy. Nie wybrałam się do żadnego lekarza, bo w pierwszej fazie  byłam przekonana, że Luśka po prostu skopała mi wątrobę (naczytałam się, że w ósmym miesiącu nudności po prostu wracają), jak już dostałam gorączki, to  nie miałam siły nawet myśleć o tym, żeby gdzieś jechać, a potem mi niespodziewanie wszystko przeszło i byłam już tylko osłabiona. W rezultacie ostatnie dwa dni prawie całe przespałam. A dziś zaczęłam się znów niepokoić, że jakby co, to jestem zupełnie nieprzygotowana. Znalazłam więc, na stronie fundacji Rodzić po Ludzku jakąś uniwersalną listę i pobiegłam robić zakupy.

http://www.rodzicpoludzku.pl/Jak-przygotowac-sie-do-porodu/torba-do-szpitala.html

Dalej brakuje mi jeszcze prawie wszystkiego, ale jestem trochę spokojniejsza:). Naprawdę trzeba mieć ze sobą tyle wyników jakichś dziwnych badań?

wtorek, 8 października 2013

Jesień

Piękna jest w tym roku jesień. Najpierw nastroiła mnie trochę leniwie i trochę melancholijnie i jakoś nie miałam zupełnie nastroju do pisania. Za to wczoraj w parku zachwyciła mnie kolorami i lekkością powietrza. Siedziałam na ławce, przyglądałam się spadającym liściom i przechodzącym z rzadka ludziom i myślałam, że mogłabym tak siedzieć i siedzieć... Łucja jesień zobaczy dopiero za rok, więc chociaż trochę jej opowiadam. To zdecydowanie moja ulubiona pora roku.

   Widget pokazuje, że zostało nam jeszcze tylko 55 dni. Jeszcze chwilka. Jakoś wytrzymam:). Trochę się boję wcześniejszego porodu (młody urodził się prawie miesiąc wcześniej właściwie bez przyczyny i bez konsekwencji, po prostu mu się spieszyło na ten świat), a najbardziej tego, że będę zupełnie nieprzygotowana jak się zacznie. Ale torby do szpitala jeszcze nie pakuję. Za to łóżeczko zostało już zakupione (dziękuję Babci i Dziadkowi) i właśnie czekam na kuriera. Jesteśmy też w trakcie wymieniania samochodu. Nasz stary grat może w zimie zawieść, zamiast nas zawieźć do szpitala. Ale to potwornie trudne, jak ktoś się na tym zupełnie nie zna i nie ma własnego zdania. Pełno życzliwych osób dookoła, każdy zachowuje się jak wyrocznia i każdy mówi coś innego. Już mnie głowa od tego boli. Cały czas jeszcze liczę, że jednak ktoś zrobi to za mnie;).

sobota, 28 września 2013

Liebster Blog Award

Dostałam od Natalii z Natarkowa nominację do Liebster Blog Award. Wszystkie blogujące i czytające blogi mamy już pewnie wiedzą co to, ale przypomnę, tak z poczucia obowiązku. Osoba nominująca zadaje nominowanym 10 pytań i oczekuje publicznego obnażenia się - na szczęście nominujący są przeważnie mili i zadają neutralne pytania, więc nie trzeba się bardzo gimnastykować próbując uniknąć odpowiedzi. Następnie nominowany wciąga do zabawy kolejnych blogerów. Kawa mi się powoli kończy, więc czym prędzej zaczynam.



1. Najpiękniejsza randka?
   Każda jest najpiękniejsza. Po to są randki, żeby było pięknie;).

2. Twój sposób na relaks?
   Chwilka ciszy i samotności z dobrą kawą albo zieloną herbatą - na mały relaks. Basen, sauna, ewentualnie długi spacer - na większy relaks. Bieganie po lesie - na superrelaks, ale tylko z małym brzuszkiem.

3. 3 rzeczy do zabrania na bezludną wyspę.
   Dobry nóż, dziesięcioletni zapas zapalniczek (może po tylu latach bym się nauczyła jakichś alternatywnych sposobów rozpalania ognia) i komplet wykładów Feynmana z fizyki

4. Masz w domu jakieś zwierzęta?
   Miałam szczura, ale został zesłany na wygnanie do babci, za pogryzienie ukochanej zabawki z dzieciństwa Tatusia. Miałam nadzieję, że wróci, ale babcia się tak w nim zakochała, że nie mam serca go zabierać:).

5. Ulubiony film?
   Musi być jeden? Jak tak, to chyba Fight Club.

6. Najdziwniejszy sen?
   Mam same dziwne sny:). 

7. Kawa czy herbata?
   Zależy od nastroju.

8. Jakbym wygrała milion to...
   Jeździłabym na wszystkie kongresy brydżowe na świecie. 

9. Co w sobie najbardziej lubisz?
   W tej chwili ze wszystkiego co mam w sobie, zdecydowanie najbardziej lubię Lusię :)

10. Ile chcesz mieć dzieci?
   Nie wiem. Nie mam jakichś konkretnych planów w tej kwestii. Mogę mieć i piątkę, ale jak zostaną te dwa, to też się nie obrażę (właściwie im jestem starsza, tym mniej chcę mieć dużo dzieci:)).

11. Wymarzone wakacje?
   Podróż rowerem po byłej Jugosławii.

Moje pytania:
   1. Jakiego domowego sprzętu pozbyłabyś się z najmniejszym a jakiego z największym żalem?
   2. Gdybyś mogła cofnąć czas i zmienić w swoim życiu jedną rzecz, to co by to było?
   3. Twoje popisowe danie.
   4. Ulubiona pora roku.
   5. Czy grasz na jakimś instrumencie?
   6. Co najbardziej lubisz w swoim partnerze?
   7. Czego najbardziej nie lubisz w sobie?
   8. Jakiego dania nigdy w życiu byś nie spróbowała?
   9. Jak często tańczysz i w jakich okolicznościach?
   10. Czego najbardziej się boisz?

Nominuję:
  Mandarynkową Mamę
  Mamę Gabi
  Zakręconą Monique
  Zimową Mamę
  Mamę Lenki
  Migdałową Mamę
 

piątek, 27 września 2013

Lusia sama w domu

Przez ostatni tydzień gościli u nas teściowie, więc nie miałam za bardzo jak pisać i zaglądać na blogi innych mam. Przejęłam się tą wizytą troszkę:). Muszę powiedzieć, że mimo wszystkich moich obaw, było bardzo miło. No ale już sobie pojechali, a razem z nimi pojechał Tatuś. W pierwszej wersji też miałyśmy jechać, ale wystąpiły niespodziewane problemy związane z samochodem, a ja zdecydowanie nie przeżyłabym sześciogodzinnej podróży pociągami osobowymi, a na autobus to jestem całkiem obrażona:). Młodego posłałam do dziadków i zostałyśmy same samiuteńkie. Na szczęście tylko na weekend. Chociaż właściwie lubię być sama. Mogę powyłączać wszystkie zbędne media, nikt niczego ode mnie nie chce  i mogę się wyciszyć. Przynajmniej dopóki jeszcze się nie rozdwoiłam:). Potem już chyba nie będzie żadnego "sama", a o wyciszeniu będę mogła pomarzyć.

   Za sobą mamy kolejną wizytę u lekarza. Wszystko wygląda dobrze. Tylko hemoglobina mi trochę spadła i dostałam żelazo do uzupełniania. Prawie wybrałam się do szpitala, żeby zapisać się do szkoły rodzenia, ale nie znalazłam miejsca na parkingu przy szpitalu, a pogoda odstraszyła mnie skutecznie od parkowania dalej:). Widget pokazuje, że zostało nam do porodu 67 dni. Powoli zaczynam odliczać w głowie. Jeszcze tylko trochę...

środa, 18 września 2013

30 tydzień

Właśnie zaczął się nam trzydziesty tydzień. Powitałam go w wyjątkowo dobrym humorze. Zaczynam się czuć, jakby ogłupiające hormony wreszcie przestawały działać i czuję się wyjątkowo dobrze. Najlepiej od początku ciąży. Wreszcie mam energię do działania, a świat wydaje mi się piękny:). Jeżeli zostanie tak do końca, to nawet mogę sobie być w tej ciąży jeszcze następne 7 miesięcy.

Jeszcze tylko 76 dni i przytulę moją kruszynkę. Chyba powinnam zacząć przygotowywać się do porodu. Odwiedzić nasz szpital i zobaczyć, czy na pewno chcę tam rodzić, zrobić wreszcie listę rzeczy, które trzeba koniecznie kupić i listę rzeczy, które trzeba będzie zabrać do szpitala. Poszukać jakiejś szkoły rodzenia. Jak to właściwie jest ze szkołami rodzenia? Gdzieś przeczytałam, że są refundowane. Wiecie, czy to prawda? A jeżeli tak, to dla obojga rodziców? Warto chodzić na takie zajęcia? Macie jakieś doświadczenia? Czego tam właściwie uczą?

poniedziałek, 9 września 2013

Na nastroje

Niby ciąża to nie choroba, ale jednak pewien rodzaj niepełnosprawności umysłowej i emocjonalnej ze sobą niesie. Od kiedy mam brzuszek wszyscy traktują mnie z nieprawdopodobną wyrozumiałością i cierpliwością. Mogę sobie płakać z byle powodu, krzyczeć i zachowywać się jak kompletna idiotka, a otoczenie co najwyżej pogłaska mnie po główce, przytuli i sprezentuje roczny zapas cukierków z melisą (to teściowa:)). No bo w końcu jak ktoś jest upośledzony, to bez sensu się kłócić :). W ramach troski o moją głowę mój cudowny mężczyzna sprezentował mi wczoraj takie cudo:



i jest to milsze o tyle, że nie mam w domu jakiegoś romantycznego miłośnika filozofii wschodu, tylko hiperracjonalistę. Czuję się zaopiekowana:). Będę kręcić. Nie mam co prawda nadziei, że taki gadżet pomoże na hormonalną burzę, ale może chociaż zadziała jak placebo.

A wy jak sobie dajecie/dawałyście radę z ciążowym rozchwianiem?

środa, 4 września 2013

Fajnie być mamą

Czasami jest to trochę męczące i trochę stresujące. Czasami czuję się przytłoczona odpowiedzialnością i mam wrażenie, że wszystko robię źle. Czasami chce mi się płakać z bezsilności i zupełnie nie wiem co robić. Ale w gruncie rzeczy fajnie być mamą. Patrzeć jak ten mały człowieczek, jeszcze przed chwilą kawałek mnie, zaczyna być całkiem dużym człowiekiem. Niezależnym, mającym swoje zdanie i swój własny charakterek. I sobie myśleć, że może nie było tak źle, skoro wyrasta z niego zupełnie fajny ktoś.

sobota, 31 sierpnia 2013

Wielkie sprzątanie

   Ostatni weekend wakacji nas zaskoczył :). Jak zwykle zakupy i sprzątanie zostawiłam na ostatnią chwilę. Dziś wreszcie wzięliśmy się za odgracanie pokoju młodego. Sprzątamy (wywalamy sterty śmieci) od rana, a koniec nawet nie majaczy jeszcze na horyzoncie.
   Jestem strasznie podekscytowana. Mój mały synek idzie już do gimnazjum. Udało mu się dostać do tego, które uznałam za najbardziej odpowiednie, a mnie się udało go przekonać, że nie musi iść tam, gdzie wszyscy jego kumple. Szkoła jest fajna. Nieduża, z dużym naciskiem na języki. Młody będzie się uczył włoskiego (a ja razem z nim:)).
   Jak ten czas leci... Nie mogę uwierzyć, że mój mały chłopczyk nagle przerósł mnie o pół głowy.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Inny świat

Muszę się do czegoś przyznać. Zanim założyłam lusiowego bloga praktycznie nie miałam pojęcia, że blogosfera to jest jakieś osobne miejsce na ziemi. Że ma swoich mieszkańców, swoje prawa i swój specyficzny klimat, który mogą wytrzymać chyba tylko najodporniejsi. Naiwnie myślałam, że blog to miejsce, w którym można coś napisać, pokazać, podzielić się czymś z większym gronem odbiorców. I tyle. Odwiedzałam tylko Limonkę (i nie wiem dlaczego akurat tu zawsze robiłam wyjątek;)) i blogi kulinarne (w poszukiwaniu inspiracji). I żyłam sobie w "prawdziwym" świecie, zupełnie nieświadoma, że gdzieś całkiem blisko, za następnym linkiem na głównej stronie onetu (czy czegoś takiego) czai się inny świat. Świat, w którym zwyczajne rzeczy urastają do rangi ogromnych problemów, w którym każdy z kimś albo czymś walczy. W którym to, czy karmię piersią i czy daję dziecku smoczka to nie są już normalne wybory, których mogę dokonać i dokonuję codziennie setki, jako rodzic.  To są wielkie manifestacje. Tylko czego? I po co? Jak to jest, że nagle niczego nie rozumiem?

Może mi się tylko wydaje. Może zjawiska marginalne wydają mi się powszechne, bo z jakiegoś powodu z całego nawału postów, które właśnie powstają, trafiłam akurat na jakieś większe skupisko takich. Może tu jest całkiem normalnie? A sprawy takie, jak karmienie piersią w miejscach publicznych to nie jest żaden problem wymagający akcji społecznych i ludzie tak naprawdę rozumieją (w większości), że dziecko czasem potrzebuje zjeść, a mama czasem potrzebuje wyjść z domu, a mamy tak naprawdę potrafią (w większości) wykazać się takim samym zrozumieniem dla ludzi postronnych i nie robią tego ostentacyjnie? A te wszystkie skrajne zachowania to są jednak tylko WYJĄTKI?

środa, 28 sierpnia 2013

Jakie to szczęście...

Wróciłam wczoraj zupełnie wykończona. Nie było mi dane wyspać się, bo jak głupia poumawiałam się na dziś od rana, a z takich błahych powodów, jak prozaiczne zmęczenie nie będę przecież przekładać umówionych spotkań. Potem jeszcze spotkanie z promotorem. Myślałam, że sobie chociaż po południu odpocznę. Plan był taki, że zjem obiad z przyjaciółmi w miłej knajpce i pójdę do kina na najnowszy film Allena. Ledwo jednak zdążyłam zamoczyć łyżkę w zupie zadzwonił telefon, a jego dzwonek brzmiał tym razem wyjątkowo złowrogo. Dzwonił mój rodzony ojciec i, jak gdyby nigdy nic, oznajmił, że dzwonił do niego mój rodzony syn (numer do babci, to jedyny, który pamięta, a akurat przypadkiem nie zabrał ze sobą telefonu) i mówił, że właśnie jedzie z mamą kolegi do szpitala, bo się z rzeczonym kolegą zderzyli (?!) na rowerach i nie może ruszać ręką. W tempie gwarantującym wrzody żołądka dokończyłam obiad i pojechałam na ratunek. Na szczęście nie stało się nic groźnego. Nawet nic sobie nie zwichnął, tylko się trochę obtłukł. Siedząc kolejną godzinę w szpitalnej poczekalni myślałam sobie, że pociąg nie jest wcale taki zły. Ma całkiem wygodne siedzenia, możliwość otworzenia okna i takie ładne, uspokajające widoczki do oglądania za szybą. No i jest planowany, w związku z czym torebka w pociągu jest pełna odpowiedniej prasy i książek. I jeszcze sobie myślałam, że strasznie jestem wyrodną matką, że puszczam moje prawie czternastoletnie dziecko tak samopas  na cały dzień do kolegi, żeby sobie pójść do kina. A najbardziej, to myślałam:  

JAKIE TO SZCZĘŚCIE, ŻE LUSIA BĘDZIE DZIEWCZYNKĄ!!!!

środa, 21 sierpnia 2013

Gramy:)

Jutro jedziemy z Lusią i Tatusiem do stolicy, ale nie protestować ani głosować w referendum, a grać w karty :). Trzymajcie kciuki. Do wtorku (prawdopodobnie) będziemy zupełnie odcięte od sieci, co pewnie dobrze nam zrobi, bo czuję że głupieję nie tylko przez ciążę, ale też przez bezmyślne siedzenie przed monitorem. Choć czuję się jeszcze na tyle dobrze, że pięciogodzinna podróż pociągiem mi niestraszna, to na wszelki wypadek wyjeżdżamy dzień wcześniej, żeby mieć czas odpocząć. Miłego weekendu dziewuszki.


wtorek, 20 sierpnia 2013

Kontrola

Byłyśmy dziś z Luśką na wizycie kontrolnej. Moje maleństwo jeszcze się nie odwróciło. Jeszcze się nie zaczynam niepokoić, bo dwudziesty piąty tydzień to całkiem wcześnie. Poza tym wszystko ok. Dostałam skierowanie na krzywą cukrową, chociaż próbowałam przekonać mojego lekarza, że nie ma takiej potrzeby. Jestem w końcu okazem zdrowia, odżywiam się przyzwoicie i w ogóle nie ma opcji, żebym miała jakąś cukrzycę ciążową. Ale był twardy niestety:/ i czeka mnie teraz grzebanie w żyłach dwa razy pod rząd i monstrualne, nigdynieznikające siniaki na rękach (niestety należę do tych osób, które nie mają żyły). Dobrze, że chociaż lato się kończy i trzeba nosić długi rękaw, to ludzie nie będą na mnie dziwnie patrzeć.

sobota, 17 sierpnia 2013

Dzielna Lusia!!!

Dziś Lusia była bardzo dzielna i kochana i prawie wcale nie przeszkadzała mamie w graniu :))))). Prawie całe 6 godzin wytrzymałam bez bólu kręgosłupa i tracąc koncentrację tylko momentami i tylko w końcówkach sesji (kosztowne to było). Zaowocowało to trzecim miejscem w turnieju i dużym zastrzykiem wiary w swoje możliwości, której ostatnio, z powodu ciążowej niepełnosprawności umysłowej zaczęło mi brakować. Co prawda nie dostałam mojego wymarzonego pierwszego pucharka, a nagrodami za trzecie miejsce były dwie flaszki wódki ("idealna" nagroda w moim stanie!), ale cieszę się niewypowiedzianie, a pucharek sobie przyznam sama, o tutaj:


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

I co z tą wydajnością?

Podobno ciąża, oprócz wszystkich niedogodności, ma też jakieś pozytywne aspekty (hmmmm...).  Na przykład, podobno, u kobiety ciężarnej zwiększa się wydajność organizmu. I jest to całkiem zrozumiałe. Taki zamieszkały przez dwie osoby organizm narażony jest na duże obciążenia, a sam poród to prawdziwie maratoński wysiłek. Tylko dlaczego u siebie obserwuję dokładnie coś odwrotnego? Nagle (a jeszcze nie mam nawet dużego brzuszka) mam problemy z wejściem na piąte piętro,  a wieczór intensywnego wysiłku umysłowego (sic!) powoduje, że rano krew z nosa leci mi jak z kranu. A przecież dbam o to, żeby moja dieta dostarczała i mnie i małej wszystkiego co niezbędne i nie przestałam się ruszać. To wszystko muszą być jakieś bajki, a ta zwiększona wydajność wystarcza chyba tylko na obsługę maluszka.



Nie ma upałów, to może jednak trochę pobiegam?

http://www.biegamnatarchominie.pl/bieganie-w-ciazy/

środa, 7 sierpnia 2013

Wyprawka

   Trochę mnie dobiły te upały. Nie chce mi się nawet tyle ruszać rękoma, żeby coś wystukać na klawiaturze. Mam nadzieję, że niedługo się skończą. Dziś dzień zaczął się prawie przyjemnie, bez słońca i w temperaturze około 25 stopni, więc się wreszcie zebrałam i piszę. A piszę w związku z tym, że zaczęłam się zastanawiać (to bardzo dobry znak, udało się wyrwać mózg ze stanu bezczynności:) nad wyprawką dla Lusi.
   Jak rodziłam swoje pierwsze dziecko to wielka machina przemysłu niemowlęcego nawet nie zaczynała się rozkręcać. Zwykły podgrzewacz do butelek wydawał mi się zbędnym gadżetem (o laktatorze to chyba nawet nie słyszałam) i generalnie dawałam sobie świetnie radę bez całej masy rzeczy mających ułatwiać mamom życie. No ale czasy się zmieniły, ja się zrobiłam zdecydowanie bardziej leniwa i wygodnicka i na mojej liście rzeczy niezbędnych pojawia się, przynajmniej w głowie, coraz więcej dziwnych pierdół, których pewnie użyję tylko raz i wylądują na samym dnie szafy. Dlatego się zwracam do was, świeże mamy, z prośbą o podzielenie się doświadczeniem:). Które z dziecięcych gadżetów, które kupiłyście/dostałyście okazały się kompletnym niewypałem, a jakie rzeczy ze zwyczajowej wyprawki stały się niezbędne do życia?

piątek, 2 sierpnia 2013

Skąd się bierze instynkt macierzyński?

Spotkałam się wczoraj z zaniedbywaną ostatnio (przepraszam P.) przyjaciółką i pośród ogólnego radosnego szczebiotania, przeplatanego tym mniej radosnym a bardziej zmartwionym (bo czy ja teraz przypadkiem nie zacznę mówić tylko o pieluszkach i co będzie z moim doktoratem i jak ja znajdę czas na kawę, bieganie i dyskusje (a właściwie wysłuchiwanie pouczających monologów, bo w tych kwestiach specjalistką nie jestem;) o hermeneutyce?) padło z jej ust pytanie skąd się właściwie bierze instynkt macierzyński. Bo ona jak myśli o swojej przyszłości i planach i marzeniach, to nie ma tam miejsca dla małych, różowych wrzeszczących istotek, a raczej chciałaby napisać książkę. No i ja nie wiem. Wprawdzie też chciałabym napisać książkę (stwierdziłyśmy, że to jest zupełnie naturalna potrzeba i KAŻDY chce napisać książkę;)), ale od kiedy byłam małą dziewczynką marzę o gromadce biegających, wrzeszczących, różowych obsmarkańców. A, że jest to instynkt imo o podłożu tyleż biologicznym, co społecznym, a siebie uważam za istotę wyjątkowo aspołeczną, zaczynam się dziwić trochę, że u mnie występuje w tak intensywnej postaci. Pewnie jacyś ludzie, co mają mało dzieci napisali o tym całą masę książek. Już się biorę za przeszukiwanie sieci :). A wy co myślicie? Chciałyście zawsze? Przyszło z czasem?

A tak na marginesie, to na wyprzedaży w Smyku kupiłyśmy dziś z Lusią boską sukienkę (no dobra, Tatuś nam kupił:D, jak Tatuś kupi sukienkę, to nie ma bata;)). Taką naprawdę wizytową. Ciekawe gdzie ona ją będzie nosić :D.


środa, 31 lipca 2013

Kopie... nie kopie

Obiecywałam sobie, że tym razem nie będę panikować, ale zaczyna mi się dobrze zapamiętana ciążowa schizofrenia :). Bez przerwy wsłuchuję się w mój brzuszek i się zastanawiam, czy Luśka przypadkiem nie powinna się ruszać mniej, a może jednak więcej? A do tego niedawno przeczytałam, że jak ruchy są intensywne, to sygnał, że ona się czegoś boi, albo nie smakuje jej coś co zjadłam. W związku z tym, że jest wyjątkowo ruchliwa cały czas się zastanawiam, czy na pewno jest jej tam dobrze:). No to mówię do niej, żeby może niekoniecznie się bała, bo ten świat nie jest wcale taki zły i obiecuję, że następnym razem zamiast tych wstrętnych kalafiorów zjem jakieś pyszne lody. A ona szaleje jak szalała. Ciekawe, czy tak samo będzie szaleć po porodzie.


poniedziałek, 29 lipca 2013

Ciasto jogurtowe z owocami

Ze wszystkich letnich ciast z owocami najbardziej lubię zwykły placek drożdżowy. No ale czasem wypada upiec coś innego. Zwłaszcza, że zakupiłam niedawno w biedronce za grosze silikonową formę w kształcie misia (Bartek już jest za duży trochę może na takie infantylne gadżety, ale Lusi się miś na pewno spodoba) i ona jest trochę za mała, żeby pomieścić wielki placek. Na misiową premierę wybrałam lekkie, jogurtowe ciasto znalezione tu



Składniki:
  • 2 jajka
  • szklanka mąki pszennej
  • łyżeczka proszku do pieczenia
  • 3/4 szklanki cukru
  • 120 g miękkiego masła
  • 300 g gęstego jogurtu naturalnego
  • owoce (użyłam brzoskwiń, około 300 g na całego misia)
 Masło z cukrem utrzeć na puszystą masę (mi wyszła średnio puszysta tym razem, bo w tym upale masło prawie się rozpuściło:)). Ucierać dalej, dodając po jednym jajku. Masę delikatnie połączyć z jogurtem oraz mąką wymieszaną z proszkiem do pieczenia - dodawałam po łyżce na przemian, mieszając zwykłą, ręczną trzepaczką. Wlać do natłuszczonej formy. Na wierzch ułożyć owoce. Piec w temperaturze 160 stopni około godziny. Przed podaniem można posypać cukrem-pudrem.

niedziela, 28 lipca 2013

Aktywna ciąża

   Tak się nazywają zajęcia ogólnoruchowe dla przyszłych mam, które znalazłam w swoim mieście. Co prawda zrobiłam przerwę związaną z wyjazdem, a potem z upałami, ale wracam od przyszłego tygodnia i mam zamiar biegać na nie raz w tygodniu ile będę mogła. Tylko raz, ponieważ nie przepadam za zajęciami grupowymi. A, że raz w tygodniu to mało, uzupełniam pożądaną dawkę aktywności ćwiczeniami w domu i z rzadka basenem (z rzadka, bo irytuje mnie niemożliwie, że już prawie nic nie mogę tam robić!!!). Zakupiłam nawet wielką piłkę (no bo jak można być w ciąży i nie mieć wielkiej piłki?) i wspomagam się zestawami znalezionymi na yuotube. Moją absolutną faworytką jest Angelika Pióro.


W sieci jest sporo jej filmików dedykowanych mamusiom, kręconych zarówno w trakcie, jak i po ciąży.
   Przyznaję z żalem, że jeżeli chodzi akurat o ten temat, to sieć absolutnie nie spełniła moich oczekiwań. Nie znalazłam nic innego porównywalnie ciekawego i profesjonalnego. Może źle szukam? A może przyszłe mamy są nieruchliwe i popyt na takie rzeczy jest mały? A Wy ćwiczycie/ćwiczyłyście w ciąży? Co/gdzie/jak najchętniej?

piątek, 26 lipca 2013

Uffff... jak gorąco!!!

   A w weekend ma być jeszcze gorzej. Osobiście nigdy nie pałałam ciepłymi uczuciami do tropikalnych temperatur, ale teraz to jest prawdziwa męczarnia. Ciężko, duszno, każdy kawałek ubrania powoduje dyskomfort.
   Na szczęście zaopatrzyłam się już w stertę prawdziwie zwiewnych i lekkich sukienek i hektolitry wody. Całkiem niedawno moja desperacja wygoniła mnie do sklepu po wiatrak. A dziś wreszcie zapytałam przyjaciela góóóógla co o tym myśli, a ten poczęstował mnie całą masą cudownych rad. I tak ulgę mają przynieść:

  • częste kąpiele, które przynoszą ulgę spuchniętym i obolałym nogom
  • pływanie, najlepiej w publicznych basenach, oczywiście z zachowaniem odpowiedniej dozy ostrożności
  • żele chłodzące do stóp (prawdziwe odkrycie ;), ja wolę mgiełki) oraz trzymanie stóp wysoko (to znów na puchnięcie)
  • kapelusze! (może wreszcie będę miała dostateczny pretekst, żeby kupić sobie taki wymarzony, pleciony z wielkim rondem:))))))
  • ograniczenie spożycia soli, która zatrzymuje wodę w organizmie 
  • filtry, filtry, filtry, filtry...
  • lekkie, nieuciskające ubrania, lekkie sandałki, bawełniana bielizna
  • duuuuuuuuuużo wody (poczytałam, że aż 3 litry - a ja mam problem z normalnie wymuszanymi przez babskie portale dwoma litrami:))
  • zwolnienie obrotów
  • chowanie się przed słońcem
  • lekka dieta
  Nie jest to wszystko bardzo odkrywcze, ale przyznaję, że o niektórych rzeczach zapomniałam (kremy z filtrem :)). No i ten kapelusz to sobie chyba kupię. O taki:


czwartek, 25 lipca 2013

Koniec życia? :D

   Ostatnio moje cudowne, prawie dorosłe już, dziecko uraczyło mnie zaskakującą opinią. Podczas codziennej przekomarzanki, kto tym razem zmywa naczynia po obiedzie stwierdził, że właściwie to on może pozmywać, bo musi jakoś umilić mi te ostatnie miesiące życia :). Na szczęście każdy koniec to zwykle też początek. Aczkolwiek, biorąc pod uwagę nadzwyczajną aktywność Luśki, mogę się spodziewać małego, bardzo absorbującego diabełka. Zobaczymy ile mi z życia zostanie. Obym tylko miała trochę czasu na karty  :D.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Sprawa wielkiej wagi

Czasy, kiedy pokutował mit o tym, że przyszła mama powinna jeść za dwoje dawno minęły. Niepostrzeżenie znaleźliśmy się wszyscy na dokładnie przeciwnym biegunie myślowym. Tabuny ciężarnych celebrytek, noszących cały czas rozmiar XS, z tą jedynie różnicą, że z przodu wyrasta im zgrabna piłeczka przenoszą kult ciała w obszar do tej pory wolny od tego typu przekazów. Aż się zastanawiam kiedy w sklepach pojawi się cudowna tabletka odchudzająca dla ciężarnych (ciekawe, że nikt jeszcze tego nie wymyślił). O ile ten stan rzeczy jest lepszy dla mam i przyszłych dzidziusiów od powszechnego przyzwolenia na przybieranie przez przyszłe mamy rozmiarów wielorybów, od których potem ciężko się uwolnić? Nie wiem. Wiem za to, że dziecko w łonie mamy potrzebuje do prawidłowego rozwoju całej masy składników odżywczych, których trudno dostarczyć będąc ciągle na diecie i, że zdrowie mamy ma niebagatelny wpływ na zdrowie dziecka. Czemu więc tak mało widać ciężarówek z tego, jedynego słusznego, złotego środka? Tak trudno czasem nie dać się zwariować:). Tak trudno, w świecie wymagającym od nas bycia perfekcyjnymi w każdej dziedzinie życia, znaleźć w sobie przyzwolenie na odrobinę normalności.


Dzień dobry:)

   Łucja jest jeszcze malutka. Mieszka na świecie dopiero 20 tygodni, cały czas doświadczając go tylko z perspektywy brzuszkowej. Czekaliśmy na nią dość długo (ja, czyli Mama, coraz bardziej przerażony nową rolą, ale rozkochany w swojej kruszynce Tata i najbardziej wyczekujący ze wszystkich, nastoletni Brat). Prawie dwa lata bardzo intensywnie staraliśmy się, żeby mogła razem z nami oglądać świat i wreszcie ta odrobina magii zagościła w naszym domu i sprawiła, że jest z nami Luśka. Teraz czekamy aż rozświetli nasz dom swoim uśmiechem.

   Długo wahałam się, czy zakładać lusiowego bloga. Skrupulatnie ważyłam wszystkie za i przeciw. Ostatecznie szala przechyliła się delikatnie na stronę "za", pomimo pewnej niechęci do internetowego ekshibicjonizmu i wyraźnego sprzeciwu Taty. Potrzeba wygadania się komuś, kto chociaż trochę rozumie moje mamine troski okazała się jednak silniejsza od wszystkiego:). Mam nadzieję, że dobrze nas tu przyjmiecie. Niniejszym mówimy więc radosne DZIEŃ DOBRY wszystkim bloggerowym rodzinkom.