czwartek, 29 maja 2014

Chwilowy kryzys?

Troszeczkę ostatnio nie miałam weny, żeby tu pisać. Ja się chyba nie nadaję do blogowania. Ilekroć przychodziło mi do głowy, że chciałabym o czymś napisać, to pomysł dostawał w łeb od siedzącego w mojej głowie i mającego się dobrze (auto)cenzora. Głównie pod pretekstem "to zbyt osobiste". Nie mam chyba odpowiedniej konstrukcji psychicznej, żeby wrzucać na bloga zdjęcia, a już tym bardziej żeby chwalić się jak wysoko dzidzia podnosi główkę i opisywać każdą kupkę. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że to interesuje kogokolwiek poza mną;). Nie lubię też pisać z pozycji "mentora", radzić. A o problemach nie mam jak pisać, bo moje macierzyństwo jest zupełnie bezproblemowe i cukierkowe do wyrzygania. Myślałam o tym przez te ostatnie trzy tygodnie i rozważam zamknięcie bloga, ewentualnie zupełną zmianę formy. Może to chwilowy kryzys?

wtorek, 6 maja 2014

Mamo, nie szukaj wymówek! Ćwicz z dzieckiem!

Jestem szczęściarą. Mam naprawdę idealne dziecko. Jak potrzebuję 40 minut, żeby poćwiczyć, to moje maleństwo grzecznie leży na brzuszku miętoląc w łapkach swoje ulubione zabawki i cierpliwie przygląda się, to mnie, to monitorowi laptopa na którym w tym samym rytmie co ja skaczą mniejsze, bądź większe grupy ludzi. Czasem zaczyna tracić cierpliwość gdzieś koło rozciągania, ale wtedy po prostu biorę ją na ręce i rozciągamy się razem (ja się rozciągam, a ona piszczy radośnie). Pewnie nie każda mama jest taką szczęściarą. Już nie raz i nie dwa słyszałam od różnych mam, że dziecko zwyczajnie nie daje im poćwiczyć. I wiecie co? Uważam, że to zwykła, mało wybredna wymówka. Może nie pójdziecie biegać do parku, kiedy nie macie z kim zostawić maluszka. Może nie zrobicie całego Killera ignorując wrzaski domagającego się uwagi maluszka. Ale czy naprawdę nie znajdziecie dziesięciu minut dziennie na wykonanie paru skłonów, wymachów i brzuszków, które przy okazji będą świetną zabawą dla waszego dziecka? Nie? No nie wierzę.
    Jeżeli nie macie pomysłów, jak ćwiczyć z dzieckiem, polecam wam podglądnięcie pani, która towarzyszyła mi przez większość ciąży.


Naprawdę, wystarczy chcieć.

środa, 30 kwietnia 2014

Ombre

Strasznie długie miałam święta. Dopiero w niedzielę wróciliśmy od teściów. Kawał drogi mamy, więc nieczęsto widują wnuczkę. W ramach wyrzucania z siebie niepotrzebnych napięć siedziałam wczoraj godzinę u fryzjerki, na cudownym, masującym fotelu, podczas gdy miła pani robiła z moimi włosami jakieś zupełnie zbędne rzeczy (końcówki podcięłam przedwczoraj, a wczoraj tylko jakiś dziwny zabieg wzmacniający). Chociaż jak dziś czesałam tradycyjny, nieabsorbujący koński ogon, to stwierdziłam, że może jednak potrzebne, bo tak mi się więcej tych włosów jakby zrobiło. No i od fryzjera wyszłam z taaaaaaaaaaaaaakim szerokim uśmiechem:). Przy okazji fryzjerka zwróciła mi uwagę, że mam na głowie bardzo ładne, delikatne ombre. Nie, żeby specjalnie, po prostu chcę wrócić do naturalnego koloru włosów, a to dziadowskie słońce wyszło ostatnio i bezczelnie rozjaśniło mi tylko ten kawałek, na którym miałam wcześniej farbę. Kiedyś to się nazywało odrosty, a teraz jest modne i się nazywa ombre. Okropność. A czekać będę jeszcze ze sto lat, aż się wyrówna. Ledwo się powstrzymałam, żeby nie pobiec do sklepu po farbę. Może powinnam, na znak protestu. Przez ostatnie półtora tygodnia nasłuchałam się strasznych rzeczy na temat bycia matką. Wyobraźcie sobie, że niektórzy ludzie zupełnie poważnie uważają, że matka nie ma prawa mieć swoich potrzeb, pragnień, pasji i cała jej egzystencja, tak gdzieś do ukończenia przez dziecko 20 lat powinna się ograniczać do zajmowania się nim. A ja myślałam, że matka też człowiek. O, naiwności moja! Potrzebny mi był ten fryzjer:). Jak to dobrze, że jesteście tutaj i mogę się komuś wygadać.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Rozstrzygnięcie rozdania

Rozdanie, które wam pokazałam dwa posty wcześniej w prawdziwym meczu skończyło się tak, że mili panowie wypuścili mi szlema pikowego, którego nawiasem mówiąc bardzo ładnie wylicytowałam, ale który nijak nie szedł. A moje rozdanie blogowe musiałam zakończyć z pomocą Tatusia, z obawy o swój brak obiektywizmu. Tatuś stwierdził, że skoro w zabawie udział wzięło 8 osób, to najłatwiej będzie ponumerować je w kolejności dodawania wpisów i rzucić kostką... ośmiościenną. Tak też uczyniliśmy. Zrobiłam nawet zdjęcie. Niestety, musicie uwierzyć mi na słowo, ponieważ zdjęcie musiałam robić telefonem, który nie jest jakimś wypasionym smartfonem i umie się komunikować z moim osobistym laptopem tylko przy pomocy kabla, którego nijak nie potrafię znaleźć (aparat mam od lutego w naprawie:( ). Obiecuję, że jak tylko znajdę, to podmienię. A na razie musi wam wystarczyć to zdjęcie, pożyczone z internetu, na którym widnieje ta sama liczba, co na mojej kostce:

http://www.gryfabularne.pl/rekwizyty.html

Ta, która wypadła, to ta na górze, jakby ktoś miał wątpliwości:), więc płyta wędruje do Zimowej Mamy. A my wszystkim mamom, które tu zaglądają i wszystkim maluszkom życzymy wesołych Świąt (jeżeli zagląda ktoś, kto nie jest mamą ani maluszkiem, to tym bardziej:)))).

niedziela, 13 kwietnia 2014

Samodzielność

   Wstałam dziś rano i zanotowałam z niejakim zdziwieniem, że mojego dużego syna nie ma w domu. Mam jakieś dziury w głowie, bo powinnam chyba pamiętać, że to dziś dzień, w którym młody ma samodzielnie zarobić pierwsze pieniądze. Przyszedł do domu z torbami pełnymi ulotek. A ja właśnie piję kawę i rozklejam się odrobinkę, przerażona niemożliwym tempem pędzącego czasu. Wyobrażacie sobie, że wasz maluszek nagle zaczyna sam zarabiać pieniądze? Już nie jest bezradnym, zależnym od mamusi maluszkiem, tylko prawie dorosłym, samodzielnym człowiekiem.
   Muszę się wam przyznać, że trochę go do tego sprowokowałam. Zastanawiałam się, czy dobrze robię (na szczęście bardziej demoralizująca z babć jest daleko i nie mogła interweniować;)) i czułam się trochę jak wyrodna matka. Moje dziecko w zeszłym roku zrezygnowało z harcerstwa i właśnie się obudziło, że właściwie to chciałoby wrócić, a tak najbardziej to pojechać na obóz. Jako wyrodna matka powiedziałam, że moim zdaniem to trochę nie w porządku, że olał wszystkie zbiórki i teraz chce tylko śmietankę spijać, w związku z czym niczego mu nie zabraniam (ja z zasady niczego mu nie zabraniam), ale nie mam zamiaru wspierać jego kaprysów, zwłaszcza finansowo. No to postanowił, że sobie na ten obóz zarobi. Cieszę się, że nie poszedł po kasę do babć, tylko postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Czy to już ten moment, w którym powinnam zacząć czuć się staro?;)

czwartek, 10 kwietnia 2014

Rozszerzanie diety

Byłyśmy dziś z Luśkiem na szczepieniu. Mała zniosła kłucie dzielnie. Nawet nie pisnęła. Buntowała się tylko trochę przy mierzeniu obwodu główki. Została pomierzona, poważona i okazało się, że od ostatniego szczepienia przytyła tylko 200 gramów. Do tej pory wszystko było w porządku. Przybierała idealnie karmiona tylko moim mleczkiem. Chciałam żeby była na samej piersi jak najdłużej. Naczytałam się tych wszystkich superporad i wytycznych w broszurkach, książkach i internecie i postanowiłam zacząć rozszerzać dietę od szóstego miesiąca życia Lusi. Czyli zacząć za cztery dni. No ale (ja? matematyczka?) nie wzięłam chyba pod uwagę jednej rzeczy. Te wszystkie wytyczne dotyczą jakiegoś urojonego, przeciętnego statystycznego dziecka. Do każdego maluszka trzeba podchodzić indywidualnie. A moja Luśka jest dzieckiem dużym. 75. centyl i jeżeli chodzi o wzrost i o wagę. I potwornie energicznym. Biorąc pod uwagę te drobne fakty powinnam pomyśleć i być może zacząć rozszerzać jej dietę wcześniej. Przestraszyłam się trochę. Dostałyśmy skierowanie na badania i zalecenie natychmiastowego rozpoczęcia dokarmiania dziabąga. Dwa razy dziennie kleik bezglutenowy a na obiadek stopniowo owoce i warzywa. Zaczęłyśmy dziś od jabłuszka. Mała przeszczęśliwa. Powinnam była wierzyć swojemu dziecku, a nie jakimś bezsensownym wytycznym. I się zaniepokoić, że od paru dni śpi do 10:00, a nie cieszyć, że wreszcie się mogę wyspać. Głupia, głupia, głupia ja. 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Rozdanie na blogu:)


ROZDANIE 22

E
WE

S  A Q 10 7 5 3 
H  7
D  A K J 10
C  A 2
S  J 4
H  K 10 6
D  9 8 6 3
C 10 5 4 3
S  9 3
H  J 9 8 5 3 2
D  7 2
C  K 9 7
S  K 8 6
H  A Q 4
D  Q 5 4
C  Q J 8 6

Siedziałam na pozycji N... No dobra, teraz poważnie:). Nie miałam wprawdzie zamiaru robić takich rzeczy, ale jestem przeszczęśliwa, bo awansowaliśmy do drugiej ligi

http://modnystyl2013.blogspot.com/2013/05/na-zdrowie-szampan.html


i uznałam, że wam też jakieś rozdanie z tej okazji się należy. Mam do oddania płytę z zupełnie nieirytującą muzyką dla maluszków. Oprócz tego, że nieirytująca jest uspokajająca (sprawdziłam) i rozwijająca (podobno).


Nie musicie mieć bloga, dodawać mojego do obserwowanych, niczego lajkować ani robić innych podobnych głupstw. To jest rozdanie wynikające z czystej radości, a nie o motywach marketingowych;). Wystarczy, że w komentarzu pod tym postem napiszecie z czego ostatnio najbardziej się cieszyłyście(/liście, nie będę nikogo dyskryminować;), podpiszecie się bloggerowym nickiem lub adresem e-mail i zrobicie to do 14. kwietnia (żeby udało mi się wysłać jeszcze przed świętami i jakiś maluszek dostał miły prezent od zająca). 

czwartek, 3 kwietnia 2014

Ty też podkradasz kosmetyki swojemu dziecku?

Piszę tego posta zainspirowana zniesmaczoną miną jednej pani, którą zobaczyłam jakiś czas temu w jednym z programów śniadaniowych. Pani przyniosła ze sobą do studia tony drogich, supernowoczesnych kosmetyków (z resztą wyglądała jakby nie umiała dbać o siebie inaczej, niż wydając pieniądze, a szczerze mówiąc jakby w ogóle o siebie nie dbała) i krzywiąc się z obrzydzeniem powiedziała, że dziewczyny gdzieś za kulisami powiedziały, że w zimie używają jakichś kremów dla dzieci. Ja używam. I zimą i latem. I wcale się tego nie wstydzę. Zwłaszcza, że świetnie się sprawdzają na mojej kapryśnej, wrażliwej skórze. Próbowałam już wielu rzeczy z różnych półek cenowych i z niczego nie byłam tak zadowolona jak ze zwykłego kremu bambino. A długofalowa korzyść jaką będzie miała moja skóra z nieobciążania jej dodatkowo wszechobecnymi chemikaliami - bezcenna. No i nic tak świetnie nie nawilża mojego ciała jak dziecięca oliwka nałożona na mokrą skórę. I nie zmieni tego faktu nawet cały tabun grubych bab z telewizji.

Ps. Po prawdzie to tych kremów dla dzieci używam na zmianę z najcudowniejszym na świecie olejkiem arganowym i kremami z mojej ulubionej, sprawdzonej, aptecznej serii, bo skóra jednak bardzo szybko się przyzwyczaja.

środa, 26 marca 2014

Dziecko w knajpie

Po raz kolejny znalazłam na którymś z popularnych portali zajadłą dyskusję na ten temat i postanowiłam dołożyć swoje trzy grosze. Bo, jak to zazwyczaj ze mną bywa, mam wrażenie, że właściwie nie ma żadnego problemu. 
   Jest wiele rzeczy co do których sobie obiecywałam, że jak urodzę, to "absolutnie nigdy w życiu". Niektóre się jeszcze jako tako trzymają na cieniutkich niteczkach z resztek siły woli, które się zrobiły zadziwiająco elastyczne. Ale niektóre postanowienia zupełnie się rozsypały po brutalnym zderzeniu z rzeczywistością. Większość z powodu obiektywnych trudności związanych z ich realizacją. A dla części zwyczajnie już nie potrafię znaleźć dobrego uzasadnienia. Chyba najbardziej jaskrawym przykładem spośród tych drugich jest postanowienie nie zabierania małej do knajpek, kawiarni, restauracji i innych tego typu przybytków. Muszę przyznać, że jak sobie w tej mojej ciążowej głowie tworzyłam takie postanowienie, to było mi zwyczajnie smutno. No bo jak to tak? Mam nagle przestać chodzić z przyjaciółką na pyszną kawę i jeszcze pyszniejsze ciasto marchewkowe? Zrezygnować ze sporadycznie kosztowanej ciężkiej, ale pysznej kresowej kuchni w jednej z moich ulubionych knajpek? Pozbawić się przyjemności zjedzenia czasem pysznych rzeczy, które przygotuje dla mnie ktoś inny (Tatuś jest fajny, ale powiedzmy sobie szczerze, gotować to on nie umie)? No ale wydawało mi się, że właściwie nie ma innego wyjścia, no bo przecież takie dziecko w knajpie zwyczajnie PRZESZKADZA. Z resztą, nie zauważyłam w restauracjach za bardzo obecności szkrabów w lusiowym wieku. Właściwie to większych też za bardzo nie zauważyłam. Czyżby rodzice z dziećmi stołowali się wyłącznie w domu, albo ewentualnie jedli zdechłe krowy w przybytku posiadającym w swoim logo przerażającego clowna? Jeżeli wszyscy myślą tak, jak ja przed urodzeniem Lusi, to pewnie tak jest. Ale czy istnieją jakiekolwiek sensowne argumenty uzasadniające taką opinię? Można próbować powiedzieć na przykład, że niemowlę krzyczy. Być może mam jakiś wybrakowany egzemplarz, ale zdecydowanie nie doświadczyłam przyjemności słuchania krzyku własnego dziecka w restauracji. Z moich doświadczeń wynika, że niemowlę w restauracji robi dokładnie to samo co w domu, czyli śpi. Jeżeli więc wybieram lokal w którym jest przyjemna, rodzinna atmosfera, a nie taki w którym ludzie z krawatami tę "bułkę w bibułkę" na służbowych lanczach i stawiam wózek ze śpiącym dzieckiem gdzieś w kąciku, to właściwie dlaczego nie? Może komuś przeszkadza sama obecność dziecka i potencjalna możliwość przeszkadzania? Bo się taka władowała z tym wózkiem i co ona sobie myśli? Ale po pierwsze - nie spotkałam jeszcze takich osobników. A po drugie - to chyba właściwie nie jest mój problem, tylko rzeczonego osobnika prywatny, psychiczny.
   A wy, zabieracie swoje maluchy do restauracji? A może tylko do takich miejsc, które wyraźnie rodziców z maluszkami zapraszają?

piątek, 21 marca 2014

Brzytwa Ockhama

Wzięłam do ręki brzytwę i nie myśląc długo wyrżnęłam nią z życia wszystkie zbędne aktywności. Z jakichś powodów dostało się też blogowi. Przyznacie chyba, że blogowanie, to nie jest rzecz niezbędna do życia? Odstawiłam go właściwie nie zastanawiając się nad tym, ale jak już się trochę opamiętałam i wyrwałam z dzikiego szału nadrabiania pociążowych zaległości stwierdziłam, że może mu się oberwało zupełnie niewinnie. Oderwanie się od czasu do czasu od poważnych spraw i wymiana matczynych doświadczeń z sympatycznymi bywalczyniami blogosfery to może nie są rzeczy zbędne. Z pewnością służą higienie umysłu.
   Co robiłyśmy jak nas nie było? Lusia jadła, spała, rosła, uśmiechała się rozbrajająco i uczyła nowych rzeczy. Ja próbowałam zapewniać jej ciepło i spokój, przyzwyczajałam głowę do myślenia o matematyce, grałam w brydża, rozwiązywałam problemy i czytałam sporo fachowej literatury. I próbowałam jakoś, choć częściowo, uczestniczyć w utrzymywaniu domu. Muszę się przyznać, że sprawy związane z jego prowadzeniem już ledwo ogarniam. A jeszcze mój nastolatek wyznał mi ostatnio, że czuje się zaniedbywany. Dobrze, że już jest prawie dorosły i chociaż ze mną rozmawia. Nie wiem jak bym sobie poradziła z dwójką maluchów.
   Najnowszy plan jest taki, że zajrzę tu choć raz w tygodniu. Zrobię pyszną kawę, wbiję się w fotel i oderwę na chwilę od galopującej rzeczywistości. A wy jak sobie radzicie/radziłyście z kurczeniem się czasu po pojawieniu się w domu nowej istotki?

piątek, 31 stycznia 2014

Współczesna cenzura (UWAGA! Wpis zawiera treści nie przeznaczone dla dzieci oraz słowa mogące godzić w poczucie estetyki co wrażliwszych osób)

Być może to nie jest najwłaściwsze miejsce, żeby pisać takie rzeczy, ale musicie mi wybaczyć. Po prostu nie potrafię się powstrzymać:). Rzecz rzuciła mi się w oczy jakiś czas temu, a teraz przypomniała mi się jak recytowałam Lusi dziś rano "Stefka Burczymuchę". Lusia Bardzo lubi wierszyki. Ja też lubię. Niekoniecznie te dla dzieci. Na przykład bardzo lubię Tuwima:


Teatr Muzyczny ROMA jakiś czas temu wziął jego twórczość na warsztat i postanowił pokazać współczesnemu odbiorcy, że Tuwim to nie tylko wierszyki dla dzieci tworzył. Powstał spektakl "Tuwim dla dorosłych". Nie byłam, nie widziałam (niestety), ale natrafiłam w internecie na filmik zdaje się mający promować wydarzenie. O ten:


Można nie lubić. Można uważać, że to jest nie najwyższych lotów próba rozliczenia się autora z licznymi zastępami bliźnich. Można się uśmiechać pod nosem, że Tuwim w swojej twórczości używa słowa dupa (i nie tylko). Ale czy można przypuszczać, że ten (cały czas mocny) wiersz jest tutaj ocenzurowany?! Wydawało by się, że nie ma po co cenzurować czegoś, co ostatecznie przybiera taki kształt. I teraz zagadka za tysiąc punktów! Jakie zwrotki i dlaczego zostały usunięte z wiersza Tuwima na potrzeby spektaklu "Tuwim DLA DOROSŁYCH"? Jeżeli strzelacie, że oprócz słowa dupa zostały użyte w nich jakieś bardziej dosadne słowa (mamy w końcu obecnie bardzo wrażliwych dorosłych), to może się wam w pierwszym momencie wydać, że macie rację, bo usunięta została taka strofa:

Item ględziarze i bajdury,
Ciągnący z nieba grubą rętę,
O, łapiduchy z Jasnej Góry,
Z Góry Kalwarii parchy święte,
I ty, księżuniu, co kutasa
Zawiązanego masz na supeł,
Żeby ci czasem nie pohasał,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.
 
I możecie naiwnie pomyśleć, że kontekst w którym te słowa zostały użyte nie ma żadnego znaczenia.  Będziecie tak myśleć zapewne do momentu, w którym nie przeczytacie drugiej usuniętej strofy.

Item Syjontki palestyńskie,
Haluce, co lejecie tkliwie
Starozakonne łzy kretyńskie,
Że “szumią jodły w Tel-Avivie”,
I wszechsłowiańscy marzyciele,
Zebrani w malowniczą trupę
Z byle mistycznym kpem na czele,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Prawda, że to doskonała charakterystyka czasów, w których żyjemy? Ciekawe co by na to powiedział Tuwim.



sobota, 25 stycznia 2014

Nieprzyzwoite ciasto marchewkowe

W poszukiwaniu idealnego ciasta marchewkowego natknęłam się na taki przepis i z pewną dozą nieufności postanowiłam go wypróbować. Z pewną dozą nieufności, ponieważ kłóci się on zupełnie z moim wyobrażeniem o cieście marchewkowym. Mam silne wewnętrzne przekonanie, że marchewkę do słodkiego wypieku dodaje się po to, żeby było lżej, zdrowiej i nie tak kalorycznie. A to ciasto zawiera nieprzyzwoite ilości cukru i tłuszczu. No ale spróbowałam. W końcu jest naprawdę proste. Składników niezbędne minimum, a robi się je jak muffiny. Nie jest to co prawda ideał, którego szukam, ale wyszło całkiem dobre. Wilgotne, puszyste i, o dziwo, nie za słodkie. Jeszcze lepsze, kiedy przykryje się je cytrynowym lukrem z serka mascarpone.


Nieprzyzwoite ciasto marchewkowe:

  • 400 g mąki
  • 400 g cukru
  • łyżeczka proszku do pieczenia
  • łyżeczka sody
  • pół łyżeczki soli
  • łyżka cynamonu
  • pół łyżki gałki muszkatołowej
  • 400 g drobno startej marchewki
  • 6 jajek
  • 450 g oleju
Wykonanie: 

Wszystkie suche składniki wymieszać w misce. Jajka lekko ubić. Dodać do nich marchewkę i olej. Szybko połączyć składniki suche z mokrymi, najlepiej używając drewnianej łyżki. Ciasto wylać na natłuszczoną średnią blaszkę i piec w nagrzanym do 160 stopni piekarniku przez około godzinę.

Lukier z mascarpone:

  • 5-6 łyżek cukru pudru
  • 2 łyżki serka mascarpone
  • sok z połowy cytryny
Wykonanie: 

Wszystkie składniki dokładnie utrzeć. Ja nakładam go na zimne ciasto, ale można na ciepłe - lekko rozpuści się, a po wystygnięciu stężeje.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Ja chcę do kina!

Ja naprawdę bardzo lubię chodzić do kina (do teatru bardziej, ale się obraziłam już na dobre na dyrektora artystycznego naszego teatru i bojkotuję). Jak jeszcze byłam w ciąży i się zastanawiałam czego mi czasem będzie brakowało, jak już się Lusia urodzi, to wyjścia z Tatusiem do kina (zwykle połączone z obiado-kolacją w jakiejś przyjemnej knajpce) to była jedna z czołowych pozycji. Dlatego pod koniec ciąży intensywnie wypatrywałam interesujących filmowych nowości, żeby się naoglądać na zapas. I wiecie co? Nie było praktycznie nic. Z braku lepszych pomysłów wybraliśmy się na Iluzję (nie było to może jakieś wielkie dzieło, ale całkiem przyjemnie się oglądało), ale właściwie na tym się skończyło. A teraz, jak na złość, pojawia się cała masa ciekawych pozycji, które naprawdę chciałabym zobaczyć na dużym ekranie. Najbardziej to:



Pilch w połączeniu ze Smarzowskim to musi być coś wybuchowego.
I to:


Właśnie zakupiłam mojemu nastolatkowi książkę i wydaje się być poruszony, przynajmniej tak wnioskuję z faktu, że przybiega do mnie co chwila i opowiada co wyczytał.
I to:




To właściwie nie wiem dlaczego. Spodziewam się, że jest przereklamowany, ale lubię DiCaprio w takich rolach.

Czy nikt nie wymyślił jeszcze jakiegoś kina, do którego można przychodzić z malutkimi dziećmi? Można by na przykład każdego widza wyposażać w słuchawki;).

środa, 15 stycznia 2014

A czas płynie nieubłaganie

Nie miałam ostatnio głowy do blogowania. Moja głowa zajęta była przemyśleniami natury egzystencjalnej, które jakoś mi nie pasowały do charakteru bloga (a swoją drogą, co to za idiotyczne określenie "blog parentingowy"? Ja rozumiem, że język jest tworem żywym, ale czy naprawdę nie ma już żadnych granic w bezmyślnym zapożyczaniu z angielskiego?) no i nie chciałam wam marudzić:). Teraz, kiedy przyzwyczaiłam się już do myśli, że znów jestem starsza o rok mogę się spokojnie zająć znów przyziemnymi sprawami. Pooburzać się na rząd, który licząc na to, że rodzic i tak zapłaci nie refunduje nowoczesnych szczepionek, pocieszyć z pierwszych intensywnych porannych rozmów z córeczką, dostarczyć wreszcie wszystkie potrzebne biurokratycznej machinie papiery na uczelnię, zanurzyć się z książką w fotelu, czy wreszcie coś tu napisać.

 Lusia wczoraj skończyła dwa miesiące. To naprawdę niesamowite patrzeć jak taki maluszek z dnia na dzień widzi, potrafi i rozumie coraz więcej.

sobota, 4 stycznia 2014

Najtrudniejszy pierwszy raz

Czeka mnie jutro jeden z tych pierwszych razów, na które nie czekam z rumieńcem niecierpliwości i ekscytacji kwitnącym na policzkach. Pierwszy raz zostawiam Łucję samą (no bo bez mamy to jakby sama) z babcią na dłuższy czas. Dłuższy czas to co prawda tylko 5 godzin, więc jak się uprę to na dobrą sprawę nie będę musiała nawet mleka odciągać, żeby mi piersi nie eksplodowały, ale czuję się i tak niekomfortowo (delikatnie mówiąc). Z jednej strony niepokoję się, czy mała dobrze zniesie takie rozstanie (nigdy wcześniej nie jadła z butelki), z drugiej ubijam pracowicie kiełkujące we mnie egoistyczne myśli, że jako mama chciałabym być niezbędna;). A przy okazji szukam w internecie cudownych sposobów ułatwiających koncentrację, no bo jak tu się skupić na czymkolwiek, jak w domu się zostawiło swoje najukochańsze maleństwo?